Dla wielu to zaskakujące, że środkowoeuropejski kraj, jakim jest Polska, może mieć problemy z wodą. Czy działania opierające się o dużą retencję są w stanie zabezpieczyć nas skutecznie przed brakiem wody? Czy może jednak powinniśmy zmienić mylenie i uczynić obecną małą retencję powszechną, czyli de facto wielką?
W czasie debaty „Duża retencja – czy warto budować duże zbiorki wodne”, która odbyła się w ramach projektu dziennika Rzeczpospolita – „Walka o klimat”, w cyklu dotyczącym wody, nasz ekspert Jacek Zalewski przekonywał:
Musimy zacząć od źródeł. A źródłem wody w Polsce jest opad, deszcz, a nie jej dopływ rzekami. W związku z tym istotą wszelkich działań, które powinniśmy prowadzić, jest zatrzymywanie opadu w miejscu, w którym spada on na ziemię. Jest to wbrew pozorom spójne działanie czy to w zakresie suszy, czy powodzi. To nie są problemy przeciwstawne. Gdy jednak ten opad przekształci się już w odpływ, czyli mamy wodę w rzece, już nie mówiąc o sytuacji, w której mamy ją w dolnych odcinkach rzek, Wisły czy Odry, zatrzymywanie odpływu nie ma już właściwie celu i niestety nie daje efektów ograniczenia powodzi. Jeżeli myślimy o celach przeciwdziałania suszy albo przeciwdziałania powodzi, musimy myśleć o źródłach problemów, a nie o zatrzymaniu wody, żeby nie wpłynęła do Bałtyku. A tak niestety można podejście oparte na dużej retencji w dolnych odcinkach rzek nazywać.
To, co warto podkreślić i o czym wyraźnie wspomniał Jacek Zalewski to znaczenie skali działań, które są związane z retencjonowaniem wody.
Jeżeli retencja, którą nazywamy małą, będzie powszechna, będzie następować rzeczywiście tam, gdzie spada deszcz – w miastach, na pojedynczych posesjach – to przez swoją powszechność stanie się dużą. A wtedy to, co nazywamy dużą retencją, o której była już mowa, okaże się retencją bardzo małą i bardzo lokalną. Fale powodziowe, które przepływają na dolnej Wiśle, mają objętości rzędu miliardów metrów sześciennych. Tymczasem w dużym zbiorniku na rzece zatrzymamy może miliony metrów sześciennych. Warto się więc zastanowić, czy ma sens wydawanie miliardów złotych po to, żeby zatrzymać niewielką część odpływającej wody, gdy tymczasem powódź jest o skalę większa, czyli w ogóle nie jesteśmy w stanie jej zahamować na dolnych odcinkach rzek. Lepiej wziąć te miliardy złotych i skierować je na z jednej strony zatrzymywanie wody tam, gdzie ona spada, na rozszczelnianie powierzchni miast – a więc usuwanie powierzchni już uszczelnionych, które powodują bardzo przyspieszony odpływ wód, a z drugiej strony na uniknięcie potencjalnych skutków zalań, ale w ten sposób, żeby – gdzie to możliwe – odsuwać się od rzek, zostawiając im miejsce.
W podsumowaniu nasz ekspert stwierdził:
Pewnych problemów powinniśmy bardziej dotykać. Na przykład problemu rozlewania się miast – tutaj działania Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska są bardzo cenne – wydanie na wodę opadową 2 miliardów złotych dało ogromne efekty: zbiorniki podziemne, zielono-niebieska infrastruktura, efekty edukacyjne… zarządcy miast zrozumieli, że miasta nie mogą się bez końca rozlewać, nie mogą się bez końca uszczelniać, że podtopienia i powodzie to zjawiska, które powodują konkretne straty i musimy szukać ograniczeń tych strat. Tego nam nie rozwiąże zbiornik na rzece. To nam może rozwiązać dużo mądrzejsze podejście do planowania miast i do zarządzania infrastrukturą.
Polecamy cały zapis debaty „Duża retencja – czy warto budować duże zbiorki wodne”.